niedziela, 21 marca 2010

odkrycie

Odkryłam coś dziś...
Może i nie jestem do końca normalna, może trochę inaczej odbieram rzeczywistość i ludzi, może podejmuję decyzje,
które nie są dla wszystkich zrozumiałe, może moje zasady kłócą się lekko z zasadami rządzącymi tym światem... Być może i moje życie nie jest różami usłane, może i toczy się ścieżką krętą i wyboistą,
jak na polskie drogi przystało, może jest takie właśnie dlatego, że ja jestem, jaka jestem... Ale stwierdzam z całą pewnością, że niczego absolutnie, co mi się w życiu przytrafiło, czego sama dokonałam... nie żałuję. Wszystkie moje wybory, doznania, wynikające z nich wnioski i zasady stworzyły i tworzą dalej... mnie. A nie żałuję tego jaka jestem. Właściwie nigdy nie żałowałam.
Dziś natomiast zrobiłam krok na przód.
Dotarło do mnie, że mam wspaniałe życie. Mam wspomnienia, doświadczenia, dzieci, mam cel, mam sens, mam siłę, by pokonywać wszystkie przeciwności, mam cierpliwość by wytrwać i uśmiechnąć się do przyszłości, mam powody by dalej nad sobą pracować...
Jestem tu, gdzie chcę być.
Mam to, co jest mi potrzebne.
Żyję pełnią mojego życia i sięgam po więcej.
Jestem, do cholery, naprawdę szczęśliwa.

Gdybyście byli łaskawi przypominać mi o tym, w gorszych momentach, będę wdzięczna.

poniedziałek, 15 marca 2010

ładowanie baterii

Dobrze jest czasem wyjść z domu.
Bez dzieci.
Nie do urzędu, nie do sądu, nie "bo trzeba coś załatwić".
Wyjść do klubu, knajpy, na miasto.
Po prostu.
Przypomnieć sobie, że jest się kobietą, zrobić coś z włosami, zrobić makijaż, zrobić sajgon w szafie, w poszukiwaniu jakiegoś normalnego ciucha.
Wyjść.
Zobaczyć się z ludźmi, widzianymi ostatnio lata temu.
Odetchnąć.
Przez parę godzin nie myśleć o codziennych obowiązkach,
o problemach.
Poszaleć.
Poczuć się sobą, tą narwaną, trochę szaloną, pełną energii istotą, drzemiącą gdzieś w środku, głęboko zakopaną pod hałdami trosk, pokładami elementów, z których składa się samotna matka czwórki dzieci.
Wytańczyć się.
Spuścić czarną panterę z łańcucha.

Ostatnio udało mi się dwa razy.
Bestia poszalała, dodając "matce polce" sił.
Baterie naładowane.

sobota, 6 marca 2010

nie muszę

Nie lubię "musieć".
W życiu codziennym bezustannie coś muszę. Od pierwszego porannego jęknięcia, do ostatniego wieczornego ziewnięcia moje dni są upstrzone słówkiem "muszę" jak, nie przymierzając, przednia szyba cadillaca... wiadomo czym...
Oczywiście przerwy w "muszę to..." i "muszę tamto..." wypełniam sobie jeszcze przyrodnim bratem "muszę", czyli "powinnam".
Sama często się dziwię zwyczajnie jak w tym wszystkim znajduję
w ogóle czas dla siebie, na takie przykładowe siedzenie przed kompem, wirtualne spotkania, dyskusje, znajomości. Ostatnio okazało się jednak, że nawet w tej płynnej, niby niezobowiązującej przestrzeni, prześladują mnie "muszę" i "powinnam".
Nie chcę tak. Nie lubię. Nie i już.
To mój czas, moja odskocznia od rzeczywistości, moja mała obsesja. Nie chcę czuć, że muszę być dla kogokolwiek nawet tam, nie chcę czuć, że powinnam czuć wszystko, zawsze i wszystkich. Ludzka natura, ludzkie reakcje, zachowania, nastroje... tak, to moja pasja... ale każda pasja umiera pod ciężarem "muszę", pod presją "powinnam".
Egoistyczne? Być może. Czasem jednak trzeba, wręcz powinno się po prostu nie musieć.

poniedziałek, 1 marca 2010

kamyczki

Konsekwencja. Wytrwałość. Odpowiedzialność. Systematyczność.
Czasem nie ma na to sił.
Niby nie pracuję, w domu siedzę jak kura na grzędzie. Domowa. Niby. Ale podobnie, jak większości z Was, też często nie chce mi się z łóżka wstać i "iść" do pracy. Gorszy dzień, gorszy humor. Znacie to. Brak sił, żeby się podnieść i zacząć robić to, co zrobione być powinno i zrobione być musi. Brak chęci do życia, gonitwa ponurych myśli, ogólne rozbicie, otępienie tłumiące szczątki rozsądku. "Powinnam zrobić to... i tamto też... Pierdolę. Nie chcę. Nie mogę. Nie."
Jak to pokonać? Jak wydostać się z zamkniętego koła beznadziejności? Jak znaleźć siły, gdy pustka w środku tak przygniata? Jak znaleźć motywację, gdy nic nie ma sensu?
Po prostu.
Zrobić to dla siebie.
Zagryźć zęby, wstać, rzucić krótką wiązankę, zacząć działać.
Po pierwszej wykonanej czynności, pierwszy mały promyk.
Po kilku kolejnych, już wiadomo, że to pomaga. Wygrana walka
ze sobą. Zwycięska bitwa. Cudowne uczucie, że jednak można,
że dałam radę. Pokonać własną bezsilność, odetchnąć pełną piersią, na której już nie ciąży pustka. Znaleźć w wykonaniu tych prostych, podstawowych czynności odskocznię od ponurych myśli. Duma, choćby mała. Spokój. Siła.
Nazywam to "dorzucaniem kamyczka".
Mam już tych "kamyczków" potężną górę. Siedzę sobie w cieniu tej góry i ten cień przypomina mi, że warto wstać, żeby dorzucić kolejny kamyczek.
Tak więc... Do roboty.

wtorek, 23 lutego 2010

za dużo

Wiecie, moje życie jest posrane.
Głupota ponoć, jak skleroza, nie boli, tylko potem, zamiast nóg, boli dupa.
Ja w dupę zdążyłam już zebrać i to nie raz. Z każdej z tych nauczek coś wyniosłam, wzmocniło mnie to i nie zabiło... no ale ile można?!
Mam za sobą ciężki, kilkuletni rozwód, będący tak właściwie wojną podjazdową o dzieci. Częściowo jednostronną wojną podjazdową, ponieważ mój były mąż, ojciec starszej dwójki dzieci, podjazdy
na swoją osobę wykonywał na szczęście sam, nie proszony przez nikogo. Jednak zanim sprawa ta stała się sprawą rozwodową i była jeszcze sprawą o dzieci, przez ponad rok W. i M. mieszkali z nim. Ponad rok to dużo, gdy widuje się własne dzieci w weekendy
i przy jakiejś okazji. To naprawdę cholerna wieczność.
Ale tamto minęło, dzieci odebrałam, sprawę wygrałam... Czasem jeszcze tylko budzę się w środku nocy, zastanawiając się, czy dzieci są bezpieczne. To pewnie też kiedyś minie.
Pół roku po ogłoszeniu wyroku były mąż zmarł. Za dużo wódki,
za mało rozsądku. Nie powiem, żebym odczuła jakiś żal.
Był dla mnie zamkniętym rozdziałem.
W tym samym czasie w moim ówczesnym związku z ojcem młodszych dzieci chrzaniło się już konkretnie. Powód? Obsesyjna chęć powrotu w rodzinne strony. I już. W trzy, cztery lata całkowita zmiana zachowań, osobowości. Na finiszu kilka miesięcy codziennego piekiełka. Gdy się wreszcie wyprowadził, poniekąd mi ulżyło, ale w pełni się tym spokojem cieszyć, oczywiście,
nie mogłam. Wizyty, telefony, szantaże, preteksty, obelgi, chore wizje, chore teorie... Chyba właśnie dopiero tym ten człowiek zapracował sobie na moją pogardę. A teraz mam 99% pewności,
że pan Były zamierza, przykładem pierwszego, świeć-Panie-nad-jego-duszą, idioty, wybrać się ze mną na sądową wojenkę
o dzieci.
To jest, wiecie, za dużo.
Nie, nie chodzi mi o strach, że teraz młodsze dzieci mi ktoś zabierze. Nie ma na to szans.
Nie, nie chodzi o tracenie czasu na pisanie bzdurnych pozwów, wniosków i latanie z tym po sądach...
Nie, nie chodzi nawet o frustrujące wizyty w znienawidzonych dogłębnie sądach, czy o pranie brudów na cudownie obrzydliwych rozprawach.
Chodzi o to, że to jest po prostu za dużo, jak na jednego człowieka, kobietę, matkę.
Za dużo jak dla mnie.

sobota, 20 lutego 2010

kubek herbaty

Ilekroć zerknę za siebie, na moją przeszłość i mężczyzn, którzy
w niej zaistnieli, dochodzę do wniosku, że bycie singielką,
to jedyna słuszna dla mnie droga. Na te aspekty mojego życia naprawdę tylko zerkam, bo patrzeć się na to nie da po prostu. Jeden, pożalsięboże, mąż, choć z nazwy jedynie, bo do typowego wizerunku męża miał tyle, co ja do diwy operowej... Drugi niedoszły, dziękibogu, mąż, który miał być "tym, właśnie tym", ale jego korzenie i wpojone wyobrażenia rodziny okazały się silniejsze od psychiki... W międzyczasie krótki związek o nieokreślonym statusie, który prawdopodobnie sama spieprzyłam własną ślepotą... Zerkam jedynie, a i tak na myśl mi się nasuwa, że jestem jednak najgłupszą z kobiet, które znam...
W związku z powyższym, pół roku temu, po rozstaniu z Byłym-niedoszłym, przeprogramowałam sobie mózg. Nigdy więcej żadnego faceta. Nigdy więcej nie być czyjąś kobietą. Nigdy więcej przywiązania, zależności, zbędnych powikłań. I dobrze mi z tym. Wychowuję dzieci, zajmuję się domem, załatwiam wszystkie sprawy, jestem matką, ojcem, koleżanką... Mam też przyjaciół, matkę, rodzinę, znajomych... Jak nie daję rady, bo na drodze stają mi przeszkody natury technicznej, oni nie dają mi zginąć, zawsze jest ktoś, kto akurat może pomóc... Jak nie daję rady, bo psychika mi siada, oni są, by wysłuchać, zawsze ktoś akurat może pocieszyć, poradzić, zmotywować albo zwyczajnie opierdolić... Jak nie daję rady, bo braknie mi sił, choroba czy inne gówno dopadnie, oni są moją kawalerią pędzącą na ratunek, zawsze ktoś akurat może zakupy zrobić, ogarnąć najpilniejsze sprawy... Owszem, jestem singielką, ale nie mogę powiedzieć, żebym była samotna.
Tylko raz, ostatnio, przyszła jedna myśl, taka z tych gorszych, podłych i paskudnych. Leżałam sobie spokojnie
z czterdziestostopniową gorączką, próbowałam zaplanować następny dzień, w chaosie myśli "śniadanie... dzieci... to się zrobi, to jest... zimno mi...obiad... z obiadem gorzej... zakupy... zakupy *** powiedział, że zrobi... gorąco mi... " przyszła nagle ta jedna, niespodziewanie trzeźwa i zaskakująco bolesna "nie ma tu nikogo, kto by podał mi teraz kubek herbaty..."
Na szczęście ją też pokonałam. Wstałam i powlokłam się po ten cholerny kubek. Błędny plik został usunięty z programu.

środa, 17 lutego 2010

zbieram się...

Zbieram się od jakiegoś czasu do napisania tu jednak czegoś
o sobie... Taka "Bagherra w pigułce"... Istotne fakty, chronologiczny przegląd przeszłości...
I się jeszcze pozbieram, bo aktualnie mam grypę, gorączkę dochodzącą do 40 stopni, reumatyzm, okresową depresję i ból głowy...
Do tego były mnie dobija głupimi telefonami...
Matka rodzona szykuje się z wizytą ratowniczą, po której pewnie będę się czuła gorzej zamiast lepiej...
Przyjaciel jeździ po zakupy i mi sprząta, co powoduje z kolei zmasowany atak wyrzutów sumienia...
Dzieci weszły automatycznie w tryb "sfory"- przewodnik stada osłabiony, więc walczą o dominację, czyli olewają mnie totalnie, robią co chcą i są GŁOŚNE...
A najgorsze chyba jest to, że znowu zaczęłam olewać "rzeczy
do zrobienia"... w końcu mam świetną wymówkę, nie?

niedziela, 14 lutego 2010

jestem nerwowa

Niestety, nawet bardzo nerwowa.
Co prawda przez lata nauczyłam się trochę panować nad sobą, wytrwale trenowałam cierpliwość, ograniczyłam listę rzeczy mogących wyprowadzić mnie z równowagi... Udało mi się nawet osiągnąć poziom niewzruszonego spokoju w obliczu sytuacji kryzysowych... Borykając się z Pechem Życiowym, pożyciem małżeńskim i pożyciem pozamałżeńskim, będąc matką i córką nie-do-końca-normalnej rodzicielki, padając ofiarą wszelkiej maści luk w przepisach obowiązujących w polskich urzędach, mając taki a nie inny charakter oraz takie a nie inne zasady moralne... wypracowałam w sobie maksimum samokontroli. Jakimś niepojętym sposobem to maksimum nieustannie ulega cudownemu poszerzeniu swych granic, ale to akurat już mi nie przeszkadza.
Gdybym mogła zakończyć ten wątek na powyższym spisie własnych osiągnięć w kierunku bycia "spokojnym człowiekiem", zapewne popadłabym w samozachwyt i otworzyła zaoczny kurs dla osób nerwowych... Ale nie mogę. Mam swoje czułe punkty, pięty achillesowe, narowy, uczulenia... Niezależnie
od nazewnictwa, nadal w jednej sekundce potrafię płynnie przejść w stan ostrego wkurwu, a wtedy, za przeproszeniem, zamieniam się w taką typową "zimną sukę"... Logika i racjonalność znikają jako ten sen złoty, cierpliwość i zrozumienie bliźniego po prostu idą się jebać. Dawniej nagminnie zdarzało mi się w takich sytuacjach odwoływać się do stosowanych przypadkowo rozwiązań siłowych, żeby nie powiedzieć, że szukałam rozróby, bądź ją wszczynałam... ale na szczęście tego oduczyła mnie praca w ochronie... ileż można dostawać upomnień za danie komuś w twarz?
Póki co pracuję nad sobą dalej, analizuję nadwrażliwość na pewne tematy, sprawy... Wielokrotnie zamiast dać się ponieść nerwom, biorę głęboki wdech, rzucam w myślach wiązankę i rozpracowuję przyczynę bodźca na części pierwsze... Ale, niestety, nie zawsze... czasem, tak jak dwie godziny temu, bestia się budzi i żąda krwi...

sobota, 13 lutego 2010

wspomnienie

Usiadłam sobie dziś i przeczytałam komentarz do ostatniej notki, mojej kochanej, przyszywanej siostry. "Przecież kiedy byłyśmy młodsze..." napisała... a do mnie nagle wróciło to, jaka byłam jeszcze te parę lat temu, jak się czułam, jak postrzegałam świat
i ludzi, jakie miałam priorytety, jakie głupoty w głowie... Wolna, trochę dzika, szalona... Całe moje wewnętrzne "ja" klepnęło mnie
z rozmachem w plecy i wyszczerzyło złośliwie zęby... Przez sekundę dało mi poczuć to "kiedyś", zachłysnąć się sobą...
A potem spojrzałam w bok, na mojego najstarszego syna, czytającego polecenie ćwiczenia z pracy domowej. Stare "ja" zniknęło jak zdmuchnięte. Moje obecne "ja" nawet nie zdążyło mu pomachać. Została tylko cudowna, spokojna myśl,
że skoro nie czuję żalu za "kiedyś", to jestem "tu", gdzie powinnam...

piątek, 12 lutego 2010

chora fascynacja

To będzie chyba czwarte podejście do napisania piątej notki. Nie, żebym nie miała pomysłu, czy tematu... Mam. Mam ich cholerny tysiąc. Moje myśli zataczają szaleńcze koła między całą masą wniosków i pytań, rodzących się pod wpływem coraz to dziwniejszych bodźców.
Pisać o życiu? Doczesnych sprawach, codziennych wydarzeniach? Nie, jak już wspomniałam cierpię raczej na spory niedosyt ciekawych wrażeń. Muszę ich szukać, stwarzać sobie, wydobywać z przestrzeni.
Czasem dochodzę do wniosku, że gdybym nie miała internetu, oszalałabym w ciągu miesiąca.
Czasem, mając internet ale nie mając możliwości wyrwania się
z domu, dochodzę do wniosku, że już zaczynam szaleć.
Fascynuję się, jak dziecko nową zabawką, prostymi rzeczami, tematami, ludźmi. Dzień zaczynam od pośpiesznego ogarnięcia porannych obowiązków i odpalam komputer... Czas na zabawę dużego, zamkniętego w domu dziecka, które szuka nowych obiektów swoich małych obsesji na odległość. Boję się trochę tego, co by mogło się stać, gdybym znalazła sposób na wyrwanie się czasem z mojej klatki doczesności, ale póki co musi mi wystarczyć to, co mam. Fascynacja zespołem muzycznym, tematyką książek, głupawą gierką... Najwięcej czerpię jednak z ludzi. Napawam się odświeżonymi niedawno kontaktami, chłonę nowo nawiązane znajomości. Uzależniłam się od bodźców, jakie dostarcza mi analizowanie czyjejś osobowości, zachowań, tworzenie teorii
i potwierdzanie ich... Moim narkotykiem stały się emocje, jakie wzbudzają we mnie... ludzie.
Odkąd świadomie zaczęłam pojmować otaczający mnie świat, broniłam się przed budowaniem własnego życia na życiu innych.
A teraz?
Karmię wyobraźnię cudzymi doświadczeniami.
To chyba znak, że pora na jakieś zmiany.

wtorek, 9 lutego 2010

szpitale...

Dziś będzie o szpitalach...
Ale niezbyt dużo, ponieważ właśnie z jednego wróciłam po trzech dniach...
i ledwo na oczy patrzę...

Szpitale mają to do siebie, że nie da się ich omijać, posiadając dzieci, taka smutna prawda.
Szpitale mają też to do siebie, że jest w nich personel. Salowe, pielęgniarki, lekarze... Ludzie potrzebni, by było lepiej, gdy ze zdrowiem jest źle... I tu padło słowo klucz: ludzie.
To może wydawać się dziwne i niepojęte, gdy się przebywa
w szpitalu w charakterze pacjenta/rodzica pacjenta... Wtedy personel jest Personelem.
Gdy salowa sprząta salę, czujemy zażenowanie, ewentualnie poirytowanie, czasem złość, że o takiej porze, albo że niedokładnie...
Gdy pielęgniarka, dajmy na to, robi zastrzyk, zmienia opatrunek, czujemy się poddani Wyższej Mocy. Pielęgniarka nam mówi, co nam wolno, czego nie wolno, o na przykład: nie możemy trzymać tu rzeczy, bo by mogły przeszkadzać... Albo: rękę, to źle trzymamy, bo kroplówka nie schodzi...
No i oczywiście czasem zostajemy poddani Najwyższej Mocy
i mówi do nas sam Lekarz...
W takim wypadku to już mowy nie ma, mieć własne zdanie albo wolę...
Są też wypadki, gdy jesteśmy zwyczajnie opierdalani przez Lekarza/Pielęgniarkę. Nie podoba nam się to, myślimy, że się nie należy, ale często spuszczamy potulnie głowy, bierzemy opierdol na klatę i stosujemy się do nowej bezsensownej zasady przeżycia
w szpitalu... Albo i nie...

W trakcie tych trzech ostatnich dni, będąc przy dziecku-pacjencie spędziłam upojne siedem godzin prowadząc wojnę podjazdową
z Oddziałową. Uparła się na mnie nad ranem i próbowała zdzierżyć do końca zmiany... Oczywiście nie miała prawa wiedzieć z kim zaczyna, bo i skąd...
Ja podobno całkiem niewinnie wyglądam... dopóki nie jestem wkurwiona...
a bezsens, głupota i niesprawiedliwość to mieszanka, która naprawdę bardzo mnie wkurwia...
Lecz stało się wtedy, te sekundy przed kulminacją, czyli momentem, gdy miałam rozerwać kobietę na strzępy, zrobić jej papkę z mózgu i psychicznie wgnieść w błoto... coś dziwnego...
Zdałam sobie sprawę, że ona jest człowiekiem. Zwyczajnym, mającym problemy, bóle głowy, napady złego humoru... Takim samym człowiekiem jak ja.

I miałam rację.
Następnego dnia przeprosiła.
Miała pogrzeb.

sobota, 6 lutego 2010

niemoc wszechogarniająca

...mnie dopadła...
Ktoś zdaje się znowu zrobił mi źle i odebrał siły do czegokolwiek... Nie będzie dziś mądrości ani polotu, dziś będzie marudzenie...

Marudzenie, swoją drogą, moje własne, osobiste potrafi doprowadzić mnie do szału.
Ja konkretna, zaradna, zorganizowana i dzielna mam być przecież! Mam móc, umieć zawsze, wszędzie i najlepiej wszystko! Mam wywieszać sztandary zdobywcy na każdym życiowym pagórku! Mam przepływać doliny depresji, zalane lepką bezsilnością na jednym oddechu! Mam wielkim mieczem stoickiego spokoju odrąbywać łby problemom! Mam być wojowniczką lepszego jutra!

o ile nie siedzę i nie marudzę, zamieniając się w rozhisteryzowane, znerwicowane, wkurzające i upierdliwe COŚ.

Ale może tu chodzi o równowagę? Może będąc ciągle zmuszaną do bycia twardą, odporną potrzebuję czasem od tego odpocząć? Nie móc? Nie umieć? Nie mieć siły?
Wiem... usprawiedliwiam własne marudzenie... marudzeniem...

filozofowanie...

Gdybym od rana nie była w nastroju do filozofowania, to pewnie bloga by nie było.
No bo w końcu o czym może pisać zamknięta w domu matka czwórki dzieci?
O sobie? Kto mnie zna, wie jaka jestem, kto mnie nie zna, może zdoła poznać...
O swojej przeszłości? Tego by akurat starczyło na ze trzy blogi i każdy o innej tematyce...
O swoich dzieciach? Litości... Każda matka chce być dumną matką i w kółko pisze/mówi o dzieciach, ile można tego czytać...

Zapewne powyższych tematów i tak będzie tu sporo, ale tego się raczej uniknąć nie da...
Natomiast "Mądrości Bagherry" może być tu sporo...

Dla przykładu... Zauważyliście, że ludzkie życie, choćby nie wiem jak ciekawe, pełne zdarzeń, emocji... może być puste?
Praca, dom, znajomi, okazyjne wyjście na piwo, spotkania, kontakty, ruch, czas, pęd... Pęd wysusza, odbiera głębię. Otoczenie, w którym przebywamy, klasyfikuje myśli. Znajomi i ich sprawy stają się pożywką naszej wyobraźni.
O czym myślicie śpiesząc się do pracy, albo z niej wychodząc, przygotowując jedzenie, robiąc zakupy, idąc na spotkanie z przyjaciółmi?
Ciągły, nieprzerwany szum słów, urywków zdać, przeczuć, wrażeń... Zdarza się czasem, że pomyślicie, zupełnie świadomie, "do siebie"... Kurwa, co ja tu robię???
No właśnie... A może by tak czasem zamiast: "On/Ona znowu powie/zrobi...", "Jebane korki...", "Kupić to, czy taniej będzie...", "Dlaczego on/ona to czy tamto...." po prostu pomyśleć "Kim jestem? Jaki jestem? Dlaczego moje życie tak wygląda?"

Sama często tonę w płytkich myślach, codziennych problemach... Tonę tak, że brakuje tchu, dusi... Myśli się zapętlają, bezsilność zabija... Ale zrozumienie siebie pomaga. Zawsze pomaga. Obrać cel, rozwiązać problem, znaleźć odpowiedź...
Też tak macie?

pierwszy raz boli?

Wielokrotnie słyszałam: "Załóż bloga", znajomi mają blogi, czytam blogi innych... Mieć swój? Ale po co?
Prawda jest taka, że żeby pisać, trzeba mieć o czym.
Druga prawda jest taka, że pisze się najczęściej po to, by inni to czytali.
Trzecia i najważniejsza jest taka, że żeby czytali, to musi być ciekawe...
Cóż, zobaczymy...